W środku domu znalazłem miejsce, gdzie najlepiej jest palić kadzidła.
Śniło mi się olbrzymie akwarium – właściwie to było sanatorium, takie jak na linorytach Gielniaka. Wyrosło zupełnie niespodziewanie w samym środku działkowych ogrodów. W holu stała szafa grająca; stare romanse mieszały się z pozorną pustką korytarzy. Uśpione miejsce – gdzieś pomiędzy trzecią rano a świtem.
Nienagannie ubrany recepcjonista na tle kredensu mojej matki – dość nędznego zresztą. Nie wiem, gdzie jest mój pokój. Recepcjonista z uśmiechem wręcza mi klucze. Spoglądam na wiśniową czerwień korytarzy i po raz pierwszy dostrzegam wiklinowe fotele. Błękitny papierosowy dym i stolik z kawą. Mam wrażenie, że zaraz zemdli i mnie. Wszystko jest perfekcyjnie dobrane do przestronnych wnętrz, pełnych letniego popołudnia i powoli przemieszczających się cieni paprotek.
Billy stał nad nią w lekkim rozkroku. W garniturze i z lekką kpiną w oczach przypominał bohaterów opowiadań Chandlera. Doskonale widziała, jak wielka jest siła pragnienia stojącego nad nią mężczyzny. Poczuła swoją przewagę i z chłodną obojętnością kontemplowała – zielenie filiżanki kawy stanowiły niezwykłe tło dla gałązki orchidei. Na stoliku leżał porzucony kwiat, tuż obok pojawił się ktoś, kto jej pragnął. W myślach wyrosły japońskie herbaciane pawilony. Odrobina złota na ścieżkach, pozostawione własnemu losowi opadłe liście miłorzębów stanowiły o doskonałości obrazu.
Kiedy uniosła głowę, podał w milczeniu kartkę:
1. Nigdy się we mnie nie zakochasz.
2. Odejdę, kiedy tylko będę chciał.
3. Nic ode mnie nie dostaniesz.
Poczuła, jak zamiast myśli rozlało się w niej ciepło – ciepło, za którym tak tęskniła.
Komentarze
Prześlij komentarz