Billy

Słoneczne popołudnie, dobrze oświetlony pokój, dużo zielonego szkła, plecione wiklinowe fotele, a na nich poduchy, wszystko polane secesyjnym sosem. Obserwuję, jak rosną paprotki – właściwie to patrzę na ich lekko poruszające się cienie. W środku domu znalazłem miejsce, gdzie najlepiej jest palić kadzidła. Śniło mi się olbrzymie akwarium – właściwie to było sanatorium, takie jak na linorytach Gielniaka. Wyrosło zupełnie niespodziewanie w samym środku działkowych ogrodów. W holu stała szafa grająca; stare romanse mieszały się z pozorną pustką korytarzy. Uśpione miejsce – gdzieś pomiędzy trzecią rano a świtem. Nienagannie ubrany recepcjonista na tle kredensu mojej matki – dość nędznego zresztą. Nie wiem, gdzie jest mój pokój. Recepcjonista z uśmiechem wręcza mi klucze. Spoglądam na wiśniową czerwień korytarzy i po raz pierwszy dostrzegam wiklinowe fotele. Błękitny papierosowy dym i stolik z kawą. Mam wrażenie, że zaraz zemdli i mnie. Wszystko jest perfekcyjnie dobrane do przestronnych ...

Osięciny


Marian mieszkał w ostatnim domu na ulicy wylotowej miasteczka. Ulica nie nazywała się Wylotowa, lecz Marszałka Rataja i prowadziła nielicznych przechodniów w atmosferze stłoczonych, ciasno postawionych domków, krótko przyciętych lipowych pni, galaktyk sadzy błądzącej w nisko ścielącym się kominowym dymie. Prowadziła wprost na pola, którymi wiła się wojewódzka szosa. Szosą można było dojechać do Nowej Wsi. Co było dalej, nie wiadomo, bo miejscowe rowery tak daleko nie jeździły. Kiedyś spróbowałem na czarnej, przedwojennej damce dojechać dalej, ale z każdym metrem tęsknota za miasteczkiem stawała się coraz większa. Rower zaczynał krążyć ósemki na szosie, a później znów stałem pod domem Mariana.

Dom, jak każdy szanujący się dom w miasteczku, miał mały ogródek porośnięty różami. Ich kolce oplatały popękane ściany. Były jak korona cierniowa umęczonego od starości człowieka. Brama wjazdowa była zbyt wąska, by można było ją nazwać gościnną, za to podwórko, otoczone ścianami sąsiednich domostw i murem odgradzającym posesję od północnej strony, przypominało patio w buddyjskim klasztorze. W głębokiej studni na sznurze wisiał dzbanek mleka, a rosnąca obok grusza obsypana była soczystymi klapsami. Gruszki zrywało się przy pomocy koszyczka zawieszonego na długim kiju; czynność ta przypominała strącanie gwiazd z wzrokiem utkwionym w niebo. To niebo było zupełnie inne od tego z malunków w miejscowym kościele — było bardziej przytulne i ciepłe.

Kurnik, gołębnik, wychodek, szopka, chlewik, dalej letnia kuchnia i znów szopka. W szopce odkryłem ogromną szafę, a w niej stare ubrania. W szufladzie leżał klaser z zapałczanymi etykietami z lat pięćdziesiątych, tuż obok proca. Skarby te sprawiły, że zapragnąłem założyć jedno z ubrań i, tak jak Marian, chodzić co rano na targ, mówić wszystkim sąsiadom „dzień dobry”, kłaniać się krótko przyciętym drzewom. Uliczka, którą bym szedł, stawałaby się coraz węższa, a ściany domów byłyby coraz bliżej mnie. Już czuję zapach rozgrzanej słońcem papy i widzę w każdym oknie twarz małego chłopca, którym byłem, gdy spędzałem wakacje w miasteczku. Ostatnio coraz częściej myślę o tamtej ulicy i ogarnia mnie chęć powrotu tak silna, że będę wracał tak często, aż Marian stanie się prawdziwy, aż będzie częścią mnie.

Komentarze