Billy

Słoneczne popołudnie, dobrze oświetlony pokój, dużo zielonego szkła, plecione wiklinowe fotele, a na nich poduchy, wszystko polane secesyjnym sosem. Obserwuję, jak rosną paprotki – właściwie to patrzę na ich lekko poruszające się cienie. W środku domu znalazłem miejsce, gdzie najlepiej jest palić kadzidła. Śniło mi się olbrzymie akwarium – właściwie to było sanatorium, takie jak na linorytach Gielniaka. Wyrosło zupełnie niespodziewanie w samym środku działkowych ogrodów. W holu stała szafa grająca; stare romanse mieszały się z pozorną pustką korytarzy. Uśpione miejsce – gdzieś pomiędzy trzecią rano a świtem. Nienagannie ubrany recepcjonista na tle kredensu mojej matki – dość nędznego zresztą. Nie wiem, gdzie jest mój pokój. Recepcjonista z uśmiechem wręcza mi klucze. Spoglądam na wiśniową czerwień korytarzy i po raz pierwszy dostrzegam wiklinowe fotele. Błękitny papierosowy dym i stolik z kawą. Mam wrażenie, że zaraz zemdli i mnie. Wszystko jest perfekcyjnie dobrane do przestronnych ...

Ostatni kawałek księżyca



Wieczorem spostrzegam tarczę księżyca, który dopiero co wyrósł nad lasem i czuję spokój tak wielki, jakby rzeczy we mnie i poza mną leżały na swoim miejscu. To niezwykłe uczucie — znaleźć się poza kołowrotem spraw i zdarzeń. Znikają wątpliwości i niespełnione pragnienia. Poruszam się powoli, by nie zakłócić tego stanu. Kiedy zasypiam, widzę sosny, jak wyciągające po mnie iglaste palce. Rozpuszczam się w modlitwie. Za chwilę przyjdą sny.

Budzimy się o piątej, bo w dzień jest mnie zawsze dwoje. Obiecałem mojemu Mistrzowi, że zerwę darń z ziemi pod nowy ogród. Oczywiście, to już ostatni kawałek ziemi, jaki obrabiamy — słyszałem to wiele razy — i tak, akr za akrem, dziobiemy od lat nasz ugór. Pracuję na kolanach, bo duma nie pozwala zbyt nisko kłaniać się ziemi. Za chwilę będą tu alejki otoczone kwiatami, chińskie lampiony i jarmarczny anioł. Gdy wszystko urośnie, wkroczy z sekatorem Mistrz i spłoszy spod krzewów azalii śpiącego jeża.

Kiedy już nudzi mnie praca, wyciągam z szopy rower i jadę na objazd naszej wyspy. Jej obwód ma dwadzieścia oddechów. Jadąc, rozmyślam, że dobrze jest nie wiedzieć, co dzieje się za lasem. Nie interesują mnie sprawy inne niż to, co tutaj, niż to, co teraz. Ciekawe jest tylko, skąd wieje wiatr i sposób ułożenia promieni słońca na piętrach świerkowych pni. Mistrz zen uderzyłby się teraz kijem w głowę i krzyknął głośno, by wyrwać umysł z drzemki. Ja jednak nie chcę. Niech liście gniją we mnie. Mam dom, mruczącego kota i nadal nadzieję, że tak będzie wiecznie. Mam podpisany z losem pakt po wsze czasy. Moja wątroba nigdy nie zgnije, a mózg nie zmieni się w kąpielową gąbkę. Tylko tak, jak teraz — księżyc nad lasem — po prostu brzytwa.

Komentarze