Sanatorium - Dzień Ósmy

  Jestem bardzo zmęczony. Męczą mnie ludzie i nawet przestałem jeździć windą, by nie słyszeć rozmów, nie czuć bliskiej obecności. Koledzy od kieliszka stali się nużący. Poznałem ich wszystkie opowieści, a każde następne słowo jest monotonią. Chwytam się znajomo brzmiących zdań, by odlecieć tam, skąd przyszedłem – z pustki dopasowanej do moich i tylko moich myśli. Nie ma tego zbyt wiele, ot, tyle, by zbudować własny świat. Dziś jeden z fantomów, zupełnie mi obcy, mówi, że „byli tam tacy”. Już go nie słucham. Dopowiadam sobie resztę. Znam tę opowieść dużo lepiej od niego, znam ją w ciekawszej wersji. „Byli tacy, co się rodzili, byli tacy, co umierali, byli także i tacy, którym to było mało”... Ja jestem jednym z tych, którym wciąż mało, ale nie rozerwę sobie piersi, by dotrzeć do źródła bólu. Nawet nie potrafię nazwać dręczących mnie niepokojów. Jestem zatruty własną przeszłością. Stare lęki, jak niezabliźnione rany, otwierają się każdego dnia. Wymyśliłem siebie przed laty. Wymyśliłe...

John Doe cz. 1

 


     Morską latarnię na skraju przylądka nazywano latarnią na końcu świata. Zbudowana na wysokim klifie, śmiało spoglądała okiem cyklopa w rozpościerającą się u jej stóp przestrzeń. Za nic miała ścierające się żywioły, wściekle atakujące fale, które każdej nocy próbowały wspiąć się po wysokich skałach i porwać w głębiny Johna Doe, jej jedynego lokatora.

     Krępa sylwetka latarni od lat opierała się wichrom północy, niosącym krzyk syren i chłód mrożący duszę. Maltretowana przez wiatry, oddalona od ludzkich siedzib, ostrzegała żeglarzy, by nie zbliżali się zanadto do światła. Ci, którzy lekceważyli przestrogi, ginęli jak ćmy w płomieniu lampy.

     Latarnia miała trzy poziomy. Najwyższy był przeszkloną galeryjką z lampą skierowaną na ogromne zwierciadło. Lustra zwierciadła odbijały nie tylko światło — latarnik widział w nich także własną twarz. Codziennie tą samą, niezmienną, jak deszczowa pogoda półwyspu.
Z galerii prowadziły schody wprost do mieszkalnej izby. Była niewielka — mieściła zaledwie stół z dwoma krzesłami, łóżko, małą kuchenkę i szafę, w której kryły się mapy wybrzeża oraz sterty książek. Między stronami ksiąg rozsypane okruchy bursztynu, niczym ścieżka, prowadziły do wnętrza labiryntu.

     Tego wieczoru John Doe nie zapalił latarni. Sztorm uderzył kwadrans po północy, gdy spał z głową opartą na stole obok opróżnionej flaszki rumu. Gdy ocknął się i z przerażeniem zerwał na nogi, pognał na górę, by wzniecić światło. Stał tam do rana, patrząc, jak deszcz bije falami. Modlitwą próbował uciszyć myśl o tym, że swoim niedbalstwem mógł doprowadzić do katastrofy.

     Gdy tylko świt rozświetlił linię horyzontu, zbiegł skalnymi schodkami na wąski pas wybrzeża pod klifem. Resztki rozbitego żaglowca leżały pośród ciał. Nie wszyscy byli martwi.
Zarzucił na plecy nieprzytomną kobietę i zaniósł ją na górę, do małej izby, gdzie drugie krzesło, dotąd samotne, nagle zyskało towarzystwo. Rozebrał rozbitka z przemoczonych ubrań i ułożył na łóżku, przykrywając grubym, wełnianym kocem.

     Kształty drobnego ciała ledwie rysowały się pod nakryciem, jakby jej tam wcale nie było. Bezbronna i śpiąca. Pierwszy gość, jakiego miał od wielu lat.
Ogarnęła go fala czułości. Dziewczęce dłonie i twarz przypomniały mu, jak bardzo był samotny. Przecież mógł mieć rodzinę i córkę w jej wieku. Około dwudziestu lat, gdyby wtedy nie uciekł...
Otrząsnął się ze wspomnień. Zaparzył kawy z trzema łyżkami miodu. Lepsze byłyby zioła, ale te skończyły się dawno. Przyłożył kubek z gorącym napojem do ust nieprzytomnej. Płyn ściekał jej po brodzie i szyi, tworząc dorzecza rzeki bez nazwy.

     Po opróżnieniu połowy kubka odstawił go z powrotem. To może potrwać, nim odzyska przytomność. Wziął kosz z przemoczonym ubraniem i zszedł krętymi schodami. Zaskrzypiały drzwi. Gnane wiatrem chmury płynęły tak nisko, że wybrzeże przypominało wnętrze szklanej kuli, w której na siłę upchnięto żywioły i skały, pozostawiając niebu zbyt mało miejsca.
Wiatr załopotał koszulą i wydął ją niczym żagiel, jakby próbował porwać go ze sobą. Morze, jak to zazwyczaj bywa po nocnym sztormie, miało kolor roztopionej rtęci. Teraz wygładzało się, uspokajało; fala za falą cichła.

     Na wąskim pasku plaży znalazł niewiele. Wśród połamanych desek leżały zwłoki marynarzy. Po dokładnych oględzinach okazało się, że jeden z nich żył jeszcze. Kiedy latarnik obrócił go na plecy, marynarz otworzył oczy i zaczął w malignie powtarzać:
— Nie było światła, nie było światła.
John doskonale rozumiał te słowa. Zasłonił usta i nos rozbitka. Trzymał dłoń na jego twarzy tak długo, aż biedak umilkł na zawsze. Po dokonaniu zbrodni wstał z klęczek i spojrzał w okno górującej nad klifem latarni. Widziała?
W oknie latarni nie dostrzegł twarzy, żadnego poruszenia. Co prawda szyba mieszkalnej izby była wysoko nad nim, lecz wzrok miał bystry. Zresztą dziewczyna nie będzie umiała ukryć uczuć, jeśli dostrzegła, co tutaj zaszło.

     Podróżna torba leżała tuż obok trzech martwych ciał. Otworzył ją zaciekawiony.
Kobiece ubrania. Co jeszcze? Grzebień z wplecionym włosem w kolorze kasztanów. Pod ubraniami – notes z wytłoczonym imieniem „Lyanne”. Więc tak ma na imię.
– Lyanne – szepnął do siebie, jakby na próbę. Dwie gładkie sylaby sprawiały mu przyjemność. Powtórzył je w myślach raz jeszcze.

     Na samym dnie leżała chusta z wyszytym kolorową nicią kwiatem. Stokrotka – poznał bezbłędnie. W poprzednim życiu, nim wylądował na skale, miał dom i ogród, który kobieca ręka pielęgnowała z miłością. To wszystko odeszło, a teraz wróciło. Przyłożył chustkę do twarzy. Czuł zapach kwiatów i coś jeszcze. Poczuł dotknięcie kobiecej dłoni. Uczucie żalu przeszyło serce. Spakował rzeczy na powrót do torby i ruszył w górę. Szedł w stronę latarni, zamyślony.

     Ona wciąż spała. Postawił bagaż tuż obok łóżka, przystawił krzesło i długo spoglądał na nieruchomą postać.
– Lyanne – głos miał zachrypnięty. Odchrząknął. – Lyanne, zbudź się.
– Gdzie... gdzie jestem? – Sprawiała wrażenie zagubionej.
John Doe poczuł ulgę. Nie był mordercą, a myśl, że będzie musiał zabić swojego gościa, napełniała go wstrętem. Gdyby była świadkiem jego zbrodni, nie miałby wyjścia.
Nie wyobrażał sobie życia poza latarnią. Śledztwo związane z katastrofą okrętu u stóp latarni i tak się odbędzie. Co do tego nie miał wątpliwości, ale nikt nie udowodni mu, że światło tej nocy nie płonęło.
– Nazywam się John Doe i jestem latarnikiem. Wszyscy z twojego statku zginęli. Tylko tobie udało się ocaleć. Znajdujesz się na przylądku. Wygląda na to, że jesteś moim chwilowym więźniem. Do najbliższego miasta jest sto mil z okładem, a ja nie dysponuję żadnym transportem. Nie mam konia ani osła, choć zdaje mi się, że sam nim jestem. Starym, upartym osłem.

     Przesadzał, mówiąc o wieku. Oprócz bujnej brody i zmarszczek, charakterystycznych dla twarzy wystawionych na słońce i wiatr, miał bystre oczy. Pod bluzą z marynarskiego płótna kryło się gibkie ciało o prostej, nieprzygarbionej sylwetce. Ociężałe ruchy wynikały z niespiesznego trybu życia, a nie ze starości. Co prawda, włosy i brodę miał oprószone siwizną, przypominającą bardziej nitki babiego lata niż śniegi schyłku zimy.

     Patrzyła na niego bezradnie. Wydawała się nic nie pamiętać. Była bezbronna i naga, pozbawiona wspomnień. Leżała pod kocem, zwrócona tyłem do ściany, na której cień pleców rysował harmonijny łuk. John przysiadł na skraju łóżka i zaczął gładzić posklejane od soli włosy. Znieruchomiała.
– Cii, nie bój się – szepnął i przyłożył palec do ust. Dotknął nagiego ramienia z całą delikatnością, na jaką potrafił się zdobyć. Pod palcami czuł chłód skóry i spazm dreszczy. – Nie bój się, Lyanne, nie skrzywdzę cię. Przypomnisz sobie wszystko.

     W źrenicach kobiety zobaczył własne odbicie i coś, co kazało mu cofnąć rękę.


Komentarze