Latarnik wyszedł na zewnątrz po ubranie, które porywy wiatru wysuszyły do cna. Gdy wrócił, w izbie było tak cicho, że można było pomyśleć, iż świat stracił kolory i stał się szarym sitodrukiem. Nie słychać było ptaków ani dźwięków, do jakich przywykło ucho człowieka. Gdyby cisza mogła mieć barwę, byłby nią smutek – siła poruszająca morzem rtęci.
– Jak masz na imię i dlaczego nazywasz mnie Lyanne?
– Cieszę się, że pytasz o moje imię. Przynajmniej mogę je sobie przypomnieć, tak rzadko go używam. Jestem John. – Ukłonił się żartobliwie. – John…
Przerwało mu silne uderzenie w okno. Otworzył ramy i wyjrzał na zewnątrz. To albatros – nie wiadomo jakim sposobem zgubił swój kurs, zderzył się z latarnią, a teraz leżał w dole na skałach, bezradny.
Ogromny ptak żył jeszcze, pełzł, powłócząc złamanym skrzydłem. Nie ma bardziej żałosnego widoku od podniebnego żeglarza, strąconego z wysokiej nawy na sam dół piekieł, gdzie nagie skały są zbyt nieprzyjazne, a dotychczasowe życie wydaje się utraconym rajem.
Ptak nie miał szans na przeżycie. Co prawda można opatrzyć i poskładać złamane skrzydło, ale opieka nad rekonwalescentem wymagałaby zbyt wiele wysiłku.
Latarnik wyjął składany nóż i zbliżył ostrze do szyi albatrosa. Surowość natury nie przewidywała litości dla chorych i kalek. Pozbawiając życia, oszczędzał biednej istocie cierpienia. Co prawda świat bez cierpienia byłby pusty, bo jest jego nieodłączną częścią. Niestety, człowiek nie potrafi tego zrozumieć i wciąż próbuje ingerować w bezwzględne prawa. Nie radząc sobie z uczuciami, które tak lekkomyślnie w swym sercu uszlachetnił, cierpi razem z innymi.
John Doe nie bał się cierpienia, a jednak zatrzymał ostrze przed szyją ptaka i spojrzał do góry, w otwarte przed chwilą okno. Albatros w jego rękach bił skrzydłami, krzycząc z bólu i przerażenia.
Lyanne, widząc, na co się zanosi, szybko założyła ubranie i zbiegła na dół. Niech chociaż to jedno stworzenie przetrwa spotkanie z bezlitosnym żywiołem. Niech dostanie choćby szansę.
– Przeżyje? – Spojrzała na nóż, by zaraz potem odwrócić wzrok.
– Przeżyje – głos Johna nie wyrażał uczuć – lecz złamanie jest zbyt rozległe. Nigdy nie będzie latał. Wbrew swej naturze stanie się jednym z nas. Czy chciałbyś tego, by stał się towarzyszem naszej niedoli? Przykuty do skały miałby, jak my, sny o lataniu, aż w końcu zapomniałby nawet ich.
Niebo stało się dziwnie wyosobnione. Razem ze zmierzchem schodziło w dół, ku horyzontowi. Fale biły o brzeg. Na skalnym szczycie, wśród pyłu wody i sztandarów alg, nie byli samotni w cierpieniu. W ich świecie pojawił się konający ptak. A gdyby nie byli tego świadkiem? Wystarczy tylko odwrócić wzrok.
– Powiedz, Lyanne, co robić, jeśli wiesz. Czy mam ocalić mu życie?
Nóż był gotowy. Za chwilę wrócą do wnętrza latarni, rozpalą ogień w kuchennej placie, napiją się kawy i będą siedzieć w milczeniu. Dobro i zło, zmieszane ze sobą, niosło kolejną decyzję. Dlaczego nie spróbują wzbić się w powietrze? Czyżby nosili zbyt wielki ciężar? Może wystarczy stanąć na brzegu klifu i rzucić się w dół, by sprawdzić, co jest prawdziwe? Raz na zawsze zerwać zasłonę rzeczywistości, która odgradza od magicznego świata. Świat pełen magii – czy jest tylko wymysłem?
– Masz rację, latarniku. Zrobimy mu krzywdę, darując życie w nieznanym świecie. Skażemy go na własną łaskę i niewolę. Zrób, co trzeba.
Odcięta głowa leżała w kałuży krwi, patrząc martwym wzrokiem. Bezgłowy albatros poderwał się i pobiegł, bijąc bezradnie skrzydłem, aż dotarł do skraju klifu, gdzie runął w swój ostatni lot. Upadek odbił się echem w krzyku mew gniazdujących na stromym urwisku i uniósł się chmurą przeraźliwego wrzasku.
Latarnik podszedł do krawędzi skał, by spojrzeć w dół. Krążące nad nim mewy zataczały coraz ciaśniejsze kręgi, aż stał się niewidoczny w gęstniejącym roju.
Nie obawiał się ptaków. W tej chwili czuł się jednym z nich. Rozłożył szeroko ręce. Silny wiatr łopotał rękawami bluzy. Mewy krzykiem zachęcały do skoku, by – jak albatros – poszybował w dal. Oddał się wiatrom północy, a one zaniosą go daleko stąd. Wystarczy tylko ugiąć nogi i pchnąć ciało w przestrzeń. Jeszcze chwila i zniknie na zawsze.
Wyciągnął z kieszeni rybie łuski. Nosił je przy sobie jak nietypowy amulet. Pomimo braku słońca mieniły się szmaragdowym blaskiem.
Rozbity okręt, morderstwo na plaży, śmierć albatrosa – czyżby szczęśliwy los go opuścił?
Po policzku potoczyła się słona łza. Poczuł, że coś przemija bezpowrotnie.
Przysunął do twarzy łuski, by przykryć objaw słabości. Nie mógł tego zrobić Lyanne. Jeśli pomoże tej jednej osobie, to tak, jakby ocalił świat – przynajmniej ten, który znał. Innego nie pragnął.
Odwrócił się od przepaści. Szedł w stronę latarni. Gdy mijał kobietę, nie spojrzał jej w oczy.
– Chodźmy do środka. Nic tu po nas.
Przedsionek uciekał w górę do mieszkalnej izby, za którą wyżej otwierała się przeszklona galeryjka, jakby stworzona dla dwojga. Od dawna nikt nie wypatrywał z niej widmowych statków. Od dawna nikt nie obejmował ich ramionami. John Doe machinalnie rozniecił ogień w lustrze latarni.
W kuchni, pod płytą, zagarnął resztki żaru. Dorzucił drwa, a blask przebiegł refleksem po jego twarzy. Na kuchennym palenisku płonąca żagiew sypnęła rojem iskier. Postawił na stole butelkę rumu i nalał kawy. Siedział w milczeniu krótką chwilę, próbując poskładać wydarzenia ostatnich godzin, a one karmiły wyobraźnię, wiodąc na manowce, przywołując z pamięci czasy przeszłe.
Po drugiej stronie stołu Lyanne wyciągnęła rękę i dotknęła jego dłoni.
Dotyk był tak prawdziwy, że wspomnienia zmieniły się w pył. Latarnik drgnął, przeszyty dreszczem. Choć ciało domagało się ciepła, cofnął rękę.
Przez krótką chwilę zagościło w nim światło. Jakie to dziwne, że wystarczył życzliwy dotyk, by serce skruszało tak, jak kruszy się skała pod wpływem kropel wody.
Mężczyzna poczuł, że pustka i rozpacz, poczucie straty i żal, roztapiają się pod wpływem drobnej kobiecej dłoni. Lata ciszy uciekły, pozostawiając samotnego człowieka. Ale on przecież chciał być sam, przysiągł to sobie i trwał uparcie w dawnej przysiędze. Właśnie dlatego cofnął rękę. Nie potrzebował słów niosących nadzieję. Nie potrzebował odmiany losu – przeklinał go i sam był przeklęty. Tylko skąd ten niepokój?
Za oknem padał deszcz. Czuł, że traci coś ważnego. Ta chwila nie wróci. Traci okazję, żeby na powrót stać się człowiekiem, który potrafi się śmiać i rozmawiać szczerze o rzeczach najprostszych. Kto inny niż on sam otoczył się smutkiem, zamieszkał w nim jak w szarej twierdzy? Skąd wzięły się wichry wybrzeża, posępność skał, tak wiele śmierci?
Właściwie już nie żył. Jego płuca przestały oddychać dawno temu, serce przestało bić, a tylko tęsknota cicho, bardzo cicho pukała we wrota twierdzy.
Pokusa, by wyrwać się śmierci, przemogła. Miał już dość słów – wypowiedział ich dzisiejszego wieczora więcej niż przez ostatnie dwadzieścia lat.
– Chodź, pokażę ci galerię. – Ruchem głowy wskazał na pomieszczenie nad nimi, na serce ukryte w lustrze latarni. Ujął wyciągniętą do niego dłoń mocnym uściskiem i pociągnął dziewczynę za sobą.
Nocą granica między światami staje się cienka jak powieka, która oddziela sny od światła latarni. Lyanne i John Doe, stojąc w okręgu galeryjki, co rusz tę granicę przekraczali. Koliste zwierciadło na krótki moment oświetlało ich twarze, po czym ginęli w oddali.
Oślepieni lustrzanym blaskiem nie widzieli niczego. Zagubieni podróżni w potokach deszczu, który spływał po szkle galerii. Nie było gwiazd, ani księżyca – zupełnie jakby noc zapomniała nakręcić swą srebrną pozytywkę. Był za to syk ognia i deszcz. Stali tak blisko, jakby pchnął ich ku sobie deszcz.
Komentarze
Prześlij komentarz