Nad ranem mgła była tak gęsta, że można ją było kroić nożem. Mgła na śniadanie to zły pomysł, więc John poszedł na plażę nazbierać skorupiaków. Lyanne została sama, ze snu wyrwało ją łomotanie w drzwi. To nie mógł być John, ani nikt inny. Najbliższa osada była sto mil stąd. I znowu głuche uderzenia – tym razem silniejsze, bardziej gwałtowne.
Do środka latarni wtargnęło trzech marynarzy w sztormowych kurtkach. Ociekając wodą, otrząsali się jak psy. W niewielkim pomieszczeniu zrobiło się ciasno. Arena przedsionka była zbyt małą sceną dla trójki przemoczonych dusz.
Widok Lyanne wprawił przybyszów w zdumienie. Nie spodziewali się na bezludziu spotkać kobiety. Dopiero powiew wiatru i trzaśnięcie okiennic wyrwały ich z transu.
Jeden z marynarzy miał szczurzą twarz z małym wąsikiem.
– Co tutaj robisz? – Zdumienie mężczyzny zmieniło się w podejrzliwość. Mało to zbiegów z pobliskiej wyspy można spotkać na wybrzeżu? Próbując przepłynąć na kontynent, obierają północny kurs, by dotrzeć do przylądka.
Stali w kwadracie światła. W niewielkim oknie widniały pajęczyny chmur. Niebo, pokryte bielmem, mrugało ślepym okiem.
– Ta latarnia od dwudziestu lat, odkąd w Duode wybudowano nową, jest zamknięta – rzucił człowiek o szczurzej twarzy, przyglądając się dziewczynie, jakby próbował znaleźć punkt zaczepienia, coś, czego mógłby się uchwycić.
– Mój statek się rozbił. John Doe mnie uratował.
– John Doe? – Marynarz przerwał jej ostro. – Nie znam nikogo takiego. Pomieszało się pannie w głowie. Zabierz swoje rzeczy. Odpływamy niebawem.
Ociekając wodą, marynarze opuścili przedsionek. Minęli odciętą głowę albatrosa z utkwionym w niebo spojrzeniem i skierowali się ku stopniom wykutym w klifie.
Fale po nocnym sztormie wydawały się uśpione. Tylko co jakiś czas zbierały siły, by unieść się wyżej i wspiąć po skałach, próbując dosięgnąć stóp latarni.
Marynarz musiał się mylić. John Doe był tak samo prawdziwy jak myśl o ucieczce.
Lyanne pobiegła schodami do mieszkalnej izby. Nic się tu nie zmieniło. Dwa kubki na stole i dwoje oczu wpatrzonych w ciemność.
W szufladzie stołu znalazła dziennik latarni. Wpisów nie było wiele. Akurat tyle, by w zdawkowych notach dostrzec rutynę powtarzających się dni. Ostatni z nich nosił datę sprzed dwudziestu lat:
Dziennik Latarni Przylądka
4 Nathmela 1854
Sztormowa pogoda nie ustępuje. Wiatr o sile dziewięciu stopni pcha morze wprost na latarnię. Rano odkrywam szczątki okrętu, który nie przetrwał naporu żywiołu. To kliper o nazwie „Lyanne”. Nikt z pasażerów ani załogi nie przeżył.
*
John wstał przed świtem. Lyanne spała głęboko, oddychając równo i miarowo.
Ucieszył go ten widok – znać było, że organizm dziewczyny przemógł gorączkę. Wpatrywał się w nią, śpiącą. Wczorajszy wieczór dał mu dużo do myślenia; właściwie nie zmrużył oka przez całą noc. Kim była Lyanne? Kim mogła się dla niego stać?
Stary dureń łudził się nadzieją, że będzie chciała z nim zostać. Ale czy miał prawo ją zatrzymać? Co mógłby jej zaoferować prócz pustki skał? Ona dopiero zaczynała życie, tutaj był jego kres. Za wcześnie było dla niej, by tu pozostać.
Wyszedł z latarni wprost w gęstą mgłę. Wróciły do niego słowa, że życie jest snem, z którego budzimy się w chwili śmierci. John Doe zapragnął obudzić się teraz.
Zatrzymał się nad brzegiem klifu, w miejscu, gdzie albatros rozpoczął ostatni lot. Latarnik czuł się tak samo ślepy jak on. Miał wrażenie, że zamiast ramion ma skrzydła. Bez wahania rzucił się w przepaść. Leciał, a myśl o locie uniosła go wyżej, aż zniknął pomiędzy żaglami skrzydeł. Był ptakiem i skałą, spojrzeniem Lyanne, światłem ukrytym we wnętrzu latarni.
Szkło lampy na galeryjce błyszczało hipnotycznym blaskiem, a linia wybrzeża była samotna i pusta.
Zniżył lot i znów poczuł ludzkie ciało – ręce i nogi, którymi mógł poruszać. Rzecz niby zwyczajna, niedostrzegalna na co dzień, a jednak równie niesamowita jak moc przemiany w ptaka. Ludzie i ptaki są sobie podobni. Mają sny o lataniu i wolność, jaką daje widok przestrzeni.
Ledwo odnalazł powrotną drogę, bo mgła stawała się coraz gęstsza.
Zastał Lyanne siedzącą na łóżku. Rzeczy były porozrzucane po izbie, zupełnie jakby się gdzieś spieszyła. Chce odejść – przemknęło mu przez myśl – tylko skąd ten pośpiech?
Nie zauważyła Johna, zupełnie jakby przebywała w innym świecie.
– Lyanne. – Głos latarnika wyrwał ją z zamyślenia.
– Śniło mi się, że cię nie ma. Śniło mi się, że budzę się tutaj sama, ktoś przychodzi i mówi, że latarnia jest od lat nieczynna i nikt w niej nie mieszka. Chcą mnie stąd zabrać, a ja chcę zostać i wołam ciebie!
Wypłowiałe od morskiej soli włosy chłonęły dziewczęce łzy. John Doe musiał być dla niej kimś znacznie więcej, niż śmiał przypuszczać. Był nadzieją, jedynym ciepłem, jakie znała, a które prawie straciła. Dopiero w chwili straty dociera do nas w pełni znaczenie ludzi, którzy przy nas stali. Nagle uświadamiamy sobie, że nasze twarze nie mają lustra, w którym mogłyby się przejrzeć – bledną, gdy nikt w nie nie zagląda.
Lyanne wymykała się wszystkiemu, co do tej pory znał. Jej szczere przywiązanie było czymś, czego jeszcze nie doświadczył, a przecież myślał, że przeżył już wszystko. Wszystko prócz dzisiejszego poranka – ona nim była. To za nią tęsknił.
Wczorajszy dzień i noc, kiedy byli tak blisko jak cisza, którą nosił w sobie, sprawiły, że odeszły wątpliwości, zniknęły pytania.
Dotychczas ostrożnie wypowiadał słowa, aby nie przekroczyć granicy, za którą nie będą mogli sobie spojrzeć w oczy. Gdy ludzie wiedzą o sobie zbyt wiele, unikają się z różnych powodów. Jedni się wstydzą, inni boją, a jeszcze inni nie mają już nic więcej do powiedzenia. Pozostawanie dla kogoś tajemnicą jest bardzo kuszące, bo człowiek ma naturę odkrywcy. Tajemnica jest grą, ale gdy ktoś szlocha jak Lyanne, gra się kończy. Znika bariera odgradzająca od magicznego świata, w którym słowa nie mają ukrytych znaczeń – każde z nich jest prawdą.
A może to tylko chwilowe szczęście – przemknęło mu przez myśl. Czuł, że to szaleństwo, ale chciał, żeby się nie kończyło. Tulił Lyanne i szeptał do ucha łagodne zaklęcia. Sam ledwie słyszał, co mówi.
Czuł przez materiał koszuli jej drobne, kształtne piersi. Niczym pączki róży, niczym duch poruszający się w ciele, falowały gwałtownym rytmem. Wśród kasztanowych włosów odnalazł jej usta i pocałował delikatnie, na próbę, jakby chciał sprawdzić, czy zaraz się nie obudzi. Pocałował jak całuje się, by poznać kształt myśli ukryty w kącikach ust.
Miała miękkie i ciepłe wargi, lekko słone jak morska bryza. Smakowała solą łez, solą morza, smutkiem.
Łagodnie szeptane słowa odganiały szloch, odganiały mrok, który zalągł się w sercu. Gdy odsłoniła twarz wilgotną od łez, nie było już między nimi tajemnic. Oddała pocałunek, jakby chciała połączyć ich w jedność.
Wszedł w nią jak w sen, jak w gorączkę, nie oglądając się za siebie. Za nimi była ciemność, której się lękała, a teraz lęki przegoniło światło latarni. Stała w świetle, pozwalając mu topić lód, rozbudzać emocje, których nie znała, a które przyszły tak nagle i tak naturalnie.
Komentarze
Prześlij komentarz