Sanatorium - Dzień Ósmy

  Jestem bardzo zmęczony. Męczą mnie ludzie i nawet przestałem jeździć windą, by nie słyszeć rozmów, nie czuć bliskiej obecności. Koledzy od kieliszka stali się nużący. Poznałem ich wszystkie opowieści, a każde następne słowo jest monotonią. Chwytam się znajomo brzmiących zdań, by odlecieć tam, skąd przyszedłem – z pustki dopasowanej do moich i tylko moich myśli. Nie ma tego zbyt wiele, ot, tyle, by zbudować własny świat. Dziś jeden z fantomów, zupełnie mi obcy, mówi, że „byli tam tacy”. Już go nie słucham. Dopowiadam sobie resztę. Znam tę opowieść dużo lepiej od niego, znam ją w ciekawszej wersji. „Byli tacy, co się rodzili, byli tacy, co umierali, byli także i tacy, którym to było mało”... Ja jestem jednym z tych, którym wciąż mało, ale nie rozerwę sobie piersi, by dotrzeć do źródła bólu. Nawet nie potrafię nazwać dręczących mnie niepokojów. Jestem zatruty własną przeszłością. Stare lęki, jak niezabliźnione rany, otwierają się każdego dnia. Wymyśliłem siebie przed laty. Wymyśliłe...

John Doe cz. 4

 


Po śniadaniu złożonym z kawy, czarnego chleba i gomułki sera, latarnik zaproponował kąpiel. Nie mogli żyć jak widma karmiące się tym, co nierzeczywiste. Krainy widm wypełniają wieczne pytania o rzeczy najprostsze: dlaczego mnie to spotkało, kiedy będę szczęśliwy.
Latarnikowi sprawiała przyjemność obecność dziewczyny po drugiej stronie stołu: to, jak oszczędnie odłamuje kawałki chleba i wkłada je ostrożnie do ust. Powolność jej ruchów pasowała do jego wnętrza, dotychczas po męsku ascetycznego, zmieniającego się pod wpływem kobiecej ręki.

Wyciągnął spod schodów drewnianą balię i nagrzał wodę przyniesioną ze studni. Położył kostkę mydła, szarego jak dotychczasowe życie. Jeszcze tylko ręcznik i kąpiel gotowa. Gdyby mógł dodałby mgły, by unosiła się nad wodą. Żeby Lyanne sprawić przyjemność, by chciała z nim zostać, choć pozostając tu, godziła się na brak innych rozrywek, niż nocne konstelacje gwiazd, ławice ryb świecące w ciemności.

Nie odstępowała Johna na krok. Pilnowała, by znowu nie zniknął, chciała stać się małym, jasnym cieniem, powtarzającym jego kroki. Niewiele mówiła, więcej milczała. Nie potrzebowała słów.
Wyjęła z podróżnej torby — tej samej, którą John znalazł na plaży — wełnianą sukienkę i ułożyła ją przy balii. Posłała Johnowi uśmiech, a potem wyciągnęła dłoń.
— Nigdy mnie już nie zostawiaj — poprosiła, gdy się zbliżył.
Ujęła szorstką dłoń z zadziwiającą delikatnością i przytuliła do policzka. Być może tego właśnie pragnęła — życia wśród skał.

Latarnik postanowił zakopać martwe ciała na plaży. Leżały tam zbyt długo, szarpane porywami wiatru i dziobami mew. Jeśli nie zrobi tego teraz, marynarze zmienią się w upiory. Kto wie, może już się nimi stali? Parę kroków dzieliło ich od klifu, a dalej wykute w nim stopnie. 
Zwłoki na plaży leżały w niezmienionych pozycjach. Ten, którego udusił, spoglądał martwym wzrokiem, lecz jego szczurza twarz z figlarnym wąsikiem zdawała się kpić: "zabijesz mnie jeszcze raz?".
Lyanne słyszała co innego. Szczurza twarz miała na ustach te same słowa, co wtedy w latarni, gdy zniknął John: "Zabierz swoje rzeczy, odpływamy niebawem". Wstrzymała oddech, lecz nie cofnęła się przed widokiem porzuconych ciał. Dotarło do niej, że widzi tych samych marynarzy, którzy chcieli odebrać jej latarnika.
— Śniłam o nim. O nich wszystkich.
Koszmarne sny nie są niczym nadzwyczajnym — pomyślał — zwłaszcza jeśli przeżyło się katastrofę. Zastanawiające jest to, że Lyanne śnił się człowiek, którego zabił. Właśnie ten, nikt inny. Lęk przeszył serce latarnika, a skóra ścierpła, jakby oblana lodowatą wodą. 
Pod stopami czuł miękkość piasku. Wszechobecny szum potęgował uczucie zagubienia, biegł dalej, rysując linie odległych wydm. Pustka w sercu stawała się nie do zniesienia, gdy czar północnego wiatru został przerwany syreną morskiej latarni. Zdawała się ostrzegać przed niebezpieczeństwem. 
John zdjął filcową kurtkę i otulił drżącą kobietę.
— Dzieją się dziwne rzeczy. Chodźmy, ktoś musi być w środku, bo któż, u licha, uruchomił syrenę? Szybko!
Pociągnął ją za sobą. Droga powrotna po śliskich stopniach. Szum fal biegł za nimi, gonił, aż razem wpadli do wnętrza latarni. Pięli się w górę, żeby przekonać, że wnętrze jest puste.

John wyjął z szafki butelkę rumu, nalał do kubków i machinalnie spojrzał na dziennik przylądka, który Lyanne zostawiła otwarty. Ostatni wpis nosił datę sprzed dwudziestu lat. Nazwa rozbitego statku była taka sama, jak imię stojącej obok kobiety. Gwałtownym ruchem wychylił kubek rumu.
— Lyanne, opowiedz mi o swoim śnie.
Usiadła i patrząc Johnowi w oczy, zaczęła mówić:
— Kiedy się obudziłam, twoje posłanie było puste. Usłyszałam łomotanie do drzwi na dole, a potem weszli oni. Nie rozpoznałam ich. Dopiero teraz. Zdziwili się na mój widok i powiedzieli, że nikogo tu nie powinno być i że latarnia jest od dwudziestu lat nieczynna, bo wybudowali nową... gdzieś. Nie pamiętam. Mówili, żebym zajrzała do dziennika pokładowego, żeby się sama przekonać. Zajrzałam. Ostatni wpis mówił, że rozbił się tu statek o moim imieniu i że nikt nie przeżył. Kazali mi się spakować, bo chcieli mnie stąd zabrać. Potem wyszli, a ty wróciłeś i obudziłam się po raz drugi.
Zerknęła na dziennik. Nie chciała do niego zaglądać, za bardzo się bała, że ujrzy to samo, co w sennym koszmarze, i że w ten sposób sen stanie się prawdą.
To, co powiedziała, brzmiało tak nierealnie, że z trudem mógł poskładać słowa w całość. Dopadły go duchy przeszłości, tęsknota za magią i życiem we śnie. To wszystko wróciło, mieszając zmysły.
— Dwadzieścia lat temu byłem lekkomyślnym młodzieńcem, który ubzdurał sobie, że wyśni swą miłość. Ktoś mógłby powiedzieć, że to niezwykle romantyczne, ale teraz widzę, jak wielkie głupstwo popełniłem.
Wyciągnął rękę i dotknął dłoni Lyanne. Miała atłasową skórę, bez śladu najmniejszych żyłek, błękitnych korytarzy, ukrytych labiryntów krwi.
— W każdym razie sprowadziłem tę kobietę do swojego świata. Używałem miłosnych zaklęć z lekkomyślnością, na jaką stać tylko młodzieńca. Zabiłem ją siłą mego pragnienia. To znowu powraca. Dwadzieścia lat przepracowałem uczciwie w latarni, unikając wspomnień. Nie wypowiadałem niepotrzebnych słów, by nie układały się w tęsknotę. Pojawiłaś się jakby z przeszłości wyjęta.

Zamilkł, zmagając się ze sobą. Czy ma powiedzieć prawdę? To chyba jedyny sposób, by zerwać zasłonę i nie żyć kłamstwem, a rzeczywistością, choćby najgorszą.
— Tamtej nocy, gdy rozbił się twój statek, wskutek niedbalstwa nie rozpaliłem latarni. To moja wina, że tylu ludzi zginęło. W dodatku marynarz leżący na plaży, ten sam, który tu przyszedł... krótko mówiąc, to ja go zabiłem. Udusiłem rękoma, które zdaje się pokochałaś. Jestem mordercą. Najlepiej będzie, jak stąd odejdziesz.
Za oknem mieszkalnej izby widziała wzburzone, ciemne morze.
— Dlaczego go zabiłeś? Nie każ mi odejść. Powiedz wszystko, całą prawdę.
Stanęła za nim. Nie chciała, by widział jej smutek. Dotknęła włosów Johna.
— Jestem tchórzem — uchylił głowę — tchórzem i kłamcą.

Komentarze