Sanatorium - Dzień Ósmy

  Jestem bardzo zmęczony. Męczą mnie ludzie i nawet przestałem jeździć windą, by nie słyszeć rozmów, nie czuć bliskiej obecności. Koledzy od kieliszka stali się nużący. Poznałem ich wszystkie opowieści, a każde następne słowo jest monotonią. Chwytam się znajomo brzmiących zdań, by odlecieć tam, skąd przyszedłem – z pustki dopasowanej do moich i tylko moich myśli. Nie ma tego zbyt wiele, ot, tyle, by zbudować własny świat. Dziś jeden z fantomów, zupełnie mi obcy, mówi, że „byli tam tacy”. Już go nie słucham. Dopowiadam sobie resztę. Znam tę opowieść dużo lepiej od niego, znam ją w ciekawszej wersji. „Byli tacy, co się rodzili, byli tacy, co umierali, byli także i tacy, którym to było mało”... Ja jestem jednym z tych, którym wciąż mało, ale nie rozerwę sobie piersi, by dotrzeć do źródła bólu. Nawet nie potrafię nazwać dręczących mnie niepokojów. Jestem zatruty własną przeszłością. Stare lęki, jak niezabliźnione rany, otwierają się każdego dnia. Wymyśliłem siebie przed laty. Wymyśliłe...

Przemijanie

 


     A gdyby spróbować opisać życie bez zbędnych metafor? Mozolnie, krok po kroku, centymetr po centymetrze, bez wielkich miłości i pragnień, skupiając się jedynie na smutku. Czy opis ten byłby równie prawdziwy? A gdyby odrzucić smutek i drobne radości? Zostawić codzienne rytuały: picie herbaty na tarasie domu, obserwowanie spokojnego snu kota. Czy zostałoby coś więcej? Coś, co usprawiedliwia życie bez pasji, bez satysfakcji czerpanej z realizacji dawnych, coraz bardziej przeterminowanych marzeń?

     Znów mogę mówić tylko o zmęczeniu, przemijaniu i związanym z nim poczuciu straty, choć tak często powtarzałem sobie, że najlepiej jest nie mieć niczego. Wraca do mnie lato – nie pamiętam, którego roku – spędzone w porzuconej chacie na stokach gór. W jednej z tych zapomnianych wiosek, gdzie mężczyźni od rana piją wino pod sklepem, a kobiety są stare od urodzenia. Za dnia dróg strzegą krzyże, a nocą jedynym punktem orientacyjnym jest szum strumieni.

     Nie miałem wtedy wiele, lecz nigdy nie czułem się lepiej. Zbiegałem z gór ponad czubkami zagajników. To właśnie tam wymyśliłem, że nie trzeba nic więcej poza życzliwością do ludzi i czytaniem mądrych książek, mówiących o tym, że cisza unosi się tuż nad ziemią, a woda w studni nabiera głębokiej, granatowej barwy nieba.

     Zostawiam to, co za mną, by bez zbędnego bagażu słuchać, jak wiatr kołysze sosnami. Przedmioty oddalają się, a ja jestem sam dla siebie. Powoli przestaję uczestniczyć w codziennych, ludzkich obrzędach. Unoszę się zawieszony pomiędzy tym, co było, a domniemaną przyszłością. Dni ciągną się za mną niczym tren utkany z wyrzutów sumienia. Ta rezygnacja z zachwytu życiem, granicząca z apatią, jest zapewne wynikiem zaniedbań. Wiem, że mam wszystkie karty w ręku – pracowałem na to wiele lat – a teraz, gdy wiem, że mogę dokonać wszystkiego, że dzień nie jest oddzielony od nocy, że życie jest niepodzielne i doskonałe w każdym aspekcie, odsuwam to od siebie.

     Nie dostrzegam już wschodów i zachodów słońca, nie szukam snów, nie pragnę rzeczy wielkich. Wsłuchany w jeden dźwięk, który brzmi – nie wiem, czy w środku, czy na zewnątrz mnie – poddaję się monotonnej podróży nazwanej codziennością. Nie szukam w niej wzruszeń, obojętnie spoglądam na pojawiające się emocje.

     Przepraszam, że jestem chwilowo nieczynny. Rozmyślam nawet nad wywieszeniem kartki z napisem: „Chwilowo nieczynny”. Świat dokoła stwarzam z rzeczy nieważnych. Co z tego, że słońce, że piękne lato, że życie, że zdrowie, że powodzenie – wszystko to złudne i przemijające. Prawdziwy jest tylko ból, kiedy nas dotknie, a ja nawet jego zaniechałem. Z rozrzewnieniem wspominam czasy, gdy rzeczy działy się same. Dzisiaj to ja muszę tworzyć świat. Właśnie dlatego wspomniałem, że nadszedł czas, gdy mogę wszystko, a ja…

     W tym miejscu się zatrzymam, by wspomnieć, że czas jest złudzeniem, a człowiek – jak pory roku – kręci się wkoło, wciąż po tej samej orbicie. Dzieje się tak dlatego, że umysł jest pełen codziennych narodzin, rozkwitu i umierania, snów o białych porankach.

     Kiedy rozpalam wieczorem piec, aby nagrzać wodę, kiedy nocami zapalam świece, by odgonić ciemność, kiedy świt budzi do życia, a deszcz usypia – czuję się tak, jakby radość była wymyśloną dekoracją. I chociaż wieczność jest historią stworzoną przez poetów i kochanków, a nisko wiszący nad lasem księżyc jest częścią tej opowieści, jakaś część mnie wierzy, że dzisiejszej nocy otarłem się o wieczne szczęście. A może o przemijanie?

Komentarze