A gdyby spróbować opisać życie bez zbędnych metafor? Mozolnie, krok po kroku, centymetr po centymetrze, bez wielkich miłości i pragnień, skupiając się jedynie na smutku. Czy opis ten byłby równie prawdziwy? A gdyby odrzucić smutek i drobne radości? Zostawić codzienne rytuały: picie herbaty na tarasie domu, obserwowanie spokojnego snu kota. Czy zostałoby coś więcej? Coś, co usprawiedliwia życie bez pasji, bez satysfakcji czerpanej z realizacji dawnych, coraz bardziej przeterminowanych marzeń?
Znów mogę mówić tylko o zmęczeniu, przemijaniu i związanym z nim poczuciu straty, choć tak często powtarzałem sobie, że najlepiej jest nie mieć niczego. Wraca do mnie lato – nie pamiętam, którego roku – spędzone w porzuconej chacie na stokach gór. W jednej z tych zapomnianych wiosek, gdzie mężczyźni od rana piją wino pod sklepem, a kobiety są stare od urodzenia. Za dnia dróg strzegą krzyże, a nocą jedynym punktem orientacyjnym jest szum strumieni.
Nie miałem wtedy wiele, lecz nigdy nie czułem się lepiej. Zbiegałem z gór ponad czubkami zagajników. To właśnie tam wymyśliłem, że nie trzeba nic więcej poza życzliwością do ludzi i czytaniem mądrych książek, mówiących o tym, że cisza unosi się tuż nad ziemią, a woda w studni nabiera głębokiej, granatowej barwy nieba.
Zostawiam to, co za mną, by bez zbędnego bagażu słuchać, jak wiatr kołysze sosnami. Przedmioty oddalają się, a ja jestem sam dla siebie. Powoli przestaję uczestniczyć w codziennych, ludzkich obrzędach. Unoszę się zawieszony pomiędzy tym, co było, a domniemaną przyszłością. Dni ciągną się za mną niczym tren utkany z wyrzutów sumienia. Ta rezygnacja z zachwytu życiem, granicząca z apatią, jest zapewne wynikiem zaniedbań. Wiem, że mam wszystkie karty w ręku – pracowałem na to wiele lat – a teraz, gdy wiem, że mogę dokonać wszystkiego, że dzień nie jest oddzielony od nocy, że życie jest niepodzielne i doskonałe w każdym aspekcie, odsuwam to od siebie.
Nie dostrzegam już wschodów i zachodów słońca, nie szukam snów, nie pragnę rzeczy wielkich. Wsłuchany w jeden dźwięk, który brzmi – nie wiem, czy w środku, czy na zewnątrz mnie – poddaję się monotonnej podróży nazwanej codziennością. Nie szukam w niej wzruszeń, obojętnie spoglądam na pojawiające się emocje.
Przepraszam, że jestem chwilowo nieczynny. Rozmyślam nawet nad wywieszeniem kartki z napisem: „Chwilowo nieczynny”. Świat dokoła stwarzam z rzeczy nieważnych. Co z tego, że słońce, że piękne lato, że życie, że zdrowie, że powodzenie – wszystko to złudne i przemijające. Prawdziwy jest tylko ból, kiedy nas dotknie, a ja nawet jego zaniechałem. Z rozrzewnieniem wspominam czasy, gdy rzeczy działy się same. Dzisiaj to ja muszę tworzyć świat. Właśnie dlatego wspomniałem, że nadszedł czas, gdy mogę wszystko, a ja…
W tym miejscu się zatrzymam, by wspomnieć, że czas jest złudzeniem, a człowiek – jak pory roku – kręci się wkoło, wciąż po tej samej orbicie. Dzieje się tak dlatego, że umysł jest pełen codziennych narodzin, rozkwitu i umierania, snów o białych porankach.
Kiedy rozpalam wieczorem piec, aby nagrzać wodę, kiedy nocami zapalam świece, by odgonić ciemność, kiedy świt budzi do życia, a deszcz usypia – czuję się tak, jakby radość była wymyśloną dekoracją. I chociaż wieczność jest historią stworzoną przez poetów i kochanków, a nisko wiszący nad lasem księżyc jest częścią tej opowieści, jakaś część mnie wierzy, że dzisiejszej nocy otarłem się o wieczne szczęście. A może o przemijanie?
Komentarze
Prześlij komentarz