Sanatorium - Dzień Ósmy

  Jestem bardzo zmęczony. Męczą mnie ludzie i nawet przestałem jeździć windą, by nie słyszeć rozmów, nie czuć bliskiej obecności. Koledzy od kieliszka stali się nużący. Poznałem ich wszystkie opowieści, a każde następne słowo jest monotonią. Chwytam się znajomo brzmiących zdań, by odlecieć tam, skąd przyszedłem – z pustki dopasowanej do moich i tylko moich myśli. Nie ma tego zbyt wiele, ot, tyle, by zbudować własny świat. Dziś jeden z fantomów, zupełnie mi obcy, mówi, że „byli tam tacy”. Już go nie słucham. Dopowiadam sobie resztę. Znam tę opowieść dużo lepiej od niego, znam ją w ciekawszej wersji. „Byli tacy, co się rodzili, byli tacy, co umierali, byli także i tacy, którym to było mało”... Ja jestem jednym z tych, którym wciąż mało, ale nie rozerwę sobie piersi, by dotrzeć do źródła bólu. Nawet nie potrafię nazwać dręczących mnie niepokojów. Jestem zatruty własną przeszłością. Stare lęki, jak niezabliźnione rany, otwierają się każdego dnia. Wymyśliłem siebie przed laty. Wymyśliłe...

Jestem Słonikiem

 


Byliśmy wczoraj w Bydgoszczy, bo Mistrz postanowił kupić kosmetyki. Jeśli ktoś byłby ciekaw, to Mistrz ufa tylko marce Yves Rocher. Właśnie w tym sklepie zniknął, dzierżąc wiklinowy koszyczek. Tymczasem ja oddałem się mojej ulubionej rozrywce - obserwacji ludzi. Galerie handlowe nadają się do tego idealnie.

Moją uwagę przyciągnął kontrast między zamożnymi, a najuboższymi. Ludzie w starych butach i zniszczonych ubraniach poruszali się powoli. Zatroskani, niepewni, pochyleni. Na tle sklepowych wystaw wydawali się wręcz nierealni. Ich twarze były jednak jak najbardziej prawdziwe, bez masek, nieudawane. Tuż obok nich, środkiem pasaży, przemierzali przestrzeń wystrojeni „królowie życia” - dumnie krocząc z podniesioną głową, jak postacie z innej planety. Wyobraziłem sobie, że jestem jednym z tych najbiedniejszych i poczułem w sercu ukłucie smutku. Tak jak oni, powoli przesuwałem się pod przeszklonymi ścianami, ciesząc oczy towarami w cenach równie abstrakcyjnych jak dzieła Picassa. Galeria w moich oczach pyszniła się niczym świątynia.

Pod jednym ze stoisk stała dziecięca karuzela ze słonikami. Tuż obok dziadek z wnuczką, czekający jak ja. Wnuczka łakomym wzrokiem próbowała ożywić nieruchome słoniki, a dziadek udawał, że nie wie, iż wymaga to wrzucenia pięciu złotych do paszczy potwora. Wtedy nadeszli oni - młode małżeństwo, około dwudziestu kilku lat, z córką, małym blond aniołkiem. Musieli być biedni, tak jak ja kiedyś, tak jak ja teraz. Patrząc na nich, widziałem siebie sprzed lat.

Dziewczynka usiadła na słoniku, tata wrzucił monetę i karuzela zaczęła obracać światem wokół tej trójki. Z przyjemnością obserwowałem blask na twarzy aniołka - jej skupienie i przejęcie podczas podróży dookoła kolorowego świata, w którym słoniki stawały się żywe. Bogactwo wyobraźni dziecka to chyba największy skarb, jaki dostępny jest człowiekowi. Kiedy mijała rodziców, córka i ojciec uśmiechali się do siebie w sposób, który sprawił, że w moim sercu zagościła pustka.

Teraz jest noc i słucham melodii z filmu "Summertime in Prague". Jutro mam wolny dzień i jeszcze nie wiem, co będę robił. Może pójdę do lasu, może poszukam cienia tamtego uśmiechu. Przecież każdy z nas był kiedyś dzieckiem, latał na czarodziejskim dywanie ponad dachami domów. Gałka od łóżka była kulą przenoszącą w świat niedostępny dla dorosłych.

Napisałem kiedyś, że mój syn - odkąd opuścił dom - błyszczy już tylko na firmamencie nieba. Stał się wędrowną gwiazdą, tą, którą zawsze chciałem zostać. Być może tak samo jest z dzieckiem, którym byłem? Myślę o wewnętrznym dziecku, o tej części mnie, która pierwsza uczyła się poznawać świat. Czy nadal korzystam z jego doświadczeń?

Właśnie zauważyłem, że z zakamarków domu wyłoniły się kolorowe słoniki. Trzymając się za trąby i ogony, wirują w kółko, zapraszając do zabawy. Więc to jednak prawda - one nie są plastikowym, tandetnym badziewiem. Są tak samo prawdziwe, jak uśmiech na twarzy dziecka.

Komentarze