Sanatorium - Dzień Ósmy

  Jestem bardzo zmęczony. Męczą mnie ludzie i nawet przestałem jeździć windą, by nie słyszeć rozmów, nie czuć bliskiej obecności. Koledzy od kieliszka stali się nużący. Poznałem ich wszystkie opowieści, a każde następne słowo jest monotonią. Chwytam się znajomo brzmiących zdań, by odlecieć tam, skąd przyszedłem – z pustki dopasowanej do moich i tylko moich myśli. Nie ma tego zbyt wiele, ot, tyle, by zbudować własny świat. Dziś jeden z fantomów, zupełnie mi obcy, mówi, że „byli tam tacy”. Już go nie słucham. Dopowiadam sobie resztę. Znam tę opowieść dużo lepiej od niego, znam ją w ciekawszej wersji. „Byli tacy, co się rodzili, byli tacy, co umierali, byli także i tacy, którym to było mało”... Ja jestem jednym z tych, którym wciąż mało, ale nie rozerwę sobie piersi, by dotrzeć do źródła bólu. Nawet nie potrafię nazwać dręczących mnie niepokojów. Jestem zatruty własną przeszłością. Stare lęki, jak niezabliźnione rany, otwierają się każdego dnia. Wymyśliłem siebie przed laty. Wymyśliłe...

Pan Marcepan


Pan Marcepan napalił w piecu dymem z papierosa i siedział przy otwartych drzwiczkach, patrząc, jak sine smugi wciągane są w głąb komina. Zakaszlał i otarł pot z czoła — od kilku dni trawiła go gorączka. Chłód wieczorów potęgowały noce spędzane w pustym domu. Jesienny wiatr mruczał do snu; jego głos, dobiegający przez nieszczelne okna, był skargą pisaną na zmarnowane życie. Pan Marcepan nadal nie potrafił, a może nie chciał, odczytać ukrytego w głosie wiatru sensu. W zamian, każdego wieczoru szedł do kuchni i smarował chleb musztardą. Jeszcze chwilę siedział, nasłuchując ciszy własnych myśli, a gdy ogarek świecy gasł, gasła też cisza.




Lubił obserwować poranki oczami Amiko. Gdy wyobrażał sobie, jak ona je widzi, czuł, że tworzy się w nim coś nowego i niepowtarzalnego. Jego dni były powolnym umieraniem — tak było od dawna. Każdej jesieni, gdy poranne mgły otulały niepokojem, czuł, jak fragment serca zamienia się w ugór, który już nie rozkwitnie kolejną wiosną.

Amiko była inna — tak przynajmniej lubił o niej myśleć. Gdy patrzył na świat oczami Amiko, każda najmniejsza czynność urastała do wielkiej radości. Obieranie ziemniaków, zbieranie grzybów w lesie, każdy krok, każdy przedmiot wyrywał z nicości.

Jak wielkim darem było widzenie świata jej oczami. Zdał sobie sprawę, że dar ten nadaje mu kształt — cienie ożywały. Dopóki pamiętał o fascynacji, czuł, jak pojawia się w nim Amiko. Ona mówiła, że to prawdziwy cud — wyłonić się z niebytu.




Pan Marcepan ze zdziwieniem spoglądał na mokre ślady stóp prowadzące z tarasu do wnętrza domu. Nie przypominał sobie, żeby wychodził dzisiaj na deszcz.
— Kolejny dowód, że ktoś ze mną mieszka — wymruczał do siebie.

Dowodów było ostatnimi czasy dużo więcej. Zakładki w książkach nie otwierały się na właściwej stronie, gramofon sam się uruchamiał. Jakby na potwierdzenie, z piętra domu rozległy się pierwsze takty Blues Legacy w wykonaniu spółki Milt Jackson & John Coltrane.

Gdy wchodził trzeszczącymi schodami, po ścianie przebiegł cień kota. Dom, niczym lustrzana igraszka, powielał echo jego kroków w zupełnie innym świecie.




Na szczycie wielkiego baobabu jest ptasie osiedle na trzy domki i gniazdo do wynajęcia. Południowa wystawa zapewnia latem dobre nasłonecznienie; zimą zaś domki pustoszały, a ptasi turyści znikali w ciepłych krajach.

Baobab jest jednym z wielu letnisk w Mordowarskim Lesie. Rośnie na granicy dwóch światów. Twarzą do słońca, za jego plecami kryje się cień tak głęboki, że trzeba sporej odwagi, by ruszyć dalej. To stamtąd przyjdzie wiedźma, której istnienie zaczął podejrzewać.

Na początku znaki świadczące o jej istnieniu były prawie niezauważalne i trzeba wprawnego oka, by dostrzec odcisk drobnych stóp pomiędzy śladami kocich łap na ogrodowych ścieżkach. Nocami ktoś strącał krople deszczu ze starannie rozpiętych pajęczyn — brzmiało to jak dzwonki sań jadących przez mroźną i śnieżną noc. Za dnia nad drogą unosiły się smugi pyłu, choć nikt tamtędy nie chodził.

Mówi się, że im jaśniejsze jest serce człowieka, tym jego cień staje się silniejszy i bardziej z mrokiem związany. Wiedźma była takim właśnie cieniem.




Pan Marcepan lubił tę porę dnia, gdy słoneczne ciepło przegania nocną wilgoć. Najlepiej to widać w sierpniowe poranki, gdy cisza w głowie gra skoczne kujawiaki a’la lato z radiem, a światło sprawia wrażenie, że świat przesłonięty jest taflą mlecznego szkła. Każdy ciepły dzień sierpnia jest darem, świętem podobnym do dnia działkowca.

Wróciły wspomnienia z dzieciństwa: lato spędzane na działkach, ojciec w porzeczkowych krzewach i balon wina w rogu ogrodowej altany. A później przychodziła jesień.

Lato odchodziło, pozostawiając po sobie malinowe pomidory, cukrową kukurydzę i pola słoneczników, których jedynym zajęciem jest śledzenie wędrówki słońca. Pan Marcepan postanowił, że będzie jak słoneczniki — obserwować ruch słońca nad lasem.

Leżąc na leżaku i kontemplując spłowiałe pasy nieba, popijał domowe wino i marzył o tym, że jutro będzie tak samo, a jesień będzie miała dziewczęce usta pomalowane jarzębinową szminką. W tym momencie w jego sercu pojawił się smutek, tak bardzo podobny do delikatnych pasemek mgły wiszącej tuż nad ziemią.

Osobiście uważam, że nie ma smutniejszego widoku niż wilgoć porannych traw. No, może równie smutny jest blues delty mówiący o cukrowych wzgórzach lub ustach, których smaku nigdy nie poznam.




Chmury zawisły leniwie, niczym dym ogromnej lokomotywy, i za nic miały pośpiech, z jakim świat mknie do przodu. Słońce i niemilknące świerszcze nastroiły Pana Marcepana pozytywnie. Zostawił za sobą to, co wczorajsze, już niepotrzebne. Oddając się w posiadanie chmurom, czuł, że wszelkie szaleństwo jest poza nim. Cieszyła każda poranna minuta, przebimbana, bezpowrotnie stracona.

Najbardziej cieszyły go poranki, które były jak modlitwa do dobrego Boga — brak pytań i wątpliwości. Koniec sierpnia zapraszał do niespiesznych obserwacji. Leżak i koc. Z wnętrza domu ktoś śpiewał, by cieszyć się każdym dniem, zwłaszcza gdy słońce, błękit jak puchowa kołdra i brak przymusu życia.

Ponad sosnowy las wystrzeliły zielone czupryny brzóz. Pan Marcepan ze zdziwieniem pomyślał, że jeszcze wczoraj ich tu nie było.




Samotny dom to dobra pora, by stać się na nowo, urodzić powtórnie. Pan Marcepan przymknął oczy. Na brązowych masztach, w zielonych żaglach sosen, załopotał wiatr.

Las na końcu świata — obracał te słowa w myślach, rozkoszując się tym, co w sobie niosły. Słowa mówiły o miejscu, z którego dalej nie ma żadnych dróg. Tu był kres podróży. Nie trzeba było nic więcej.

Komentarze