Sanatorium - Dzień Ósmy

  Jestem bardzo zmęczony. Męczą mnie ludzie i nawet przestałem jeździć windą, by nie słyszeć rozmów, nie czuć bliskiej obecności. Koledzy od kieliszka stali się nużący. Poznałem ich wszystkie opowieści, a każde następne słowo jest monotonią. Chwytam się znajomo brzmiących zdań, by odlecieć tam, skąd przyszedłem – z pustki dopasowanej do moich i tylko moich myśli. Nie ma tego zbyt wiele, ot, tyle, by zbudować własny świat. Dziś jeden z fantomów, zupełnie mi obcy, mówi, że „byli tam tacy”. Już go nie słucham. Dopowiadam sobie resztę. Znam tę opowieść dużo lepiej od niego, znam ją w ciekawszej wersji. „Byli tacy, co się rodzili, byli tacy, co umierali, byli także i tacy, którym to było mało”... Ja jestem jednym z tych, którym wciąż mało, ale nie rozerwę sobie piersi, by dotrzeć do źródła bólu. Nawet nie potrafię nazwać dręczących mnie niepokojów. Jestem zatruty własną przeszłością. Stare lęki, jak niezabliźnione rany, otwierają się każdego dnia. Wymyśliłem siebie przed laty. Wymyśliłe...

Rowerem na Uroczysko

 


Pojechałem rowerem do lasu, aby odwiedzić znajome uroczyska. Mgła i mijane jeziora były tłem dla choroby, na którą zapadłem. Moją chorobą jest dyskursywny umysł.

Jadąc, mijałem świat tuż obok, a moja głowa wciąż produkowała nowe treści. Snuła opowieści, wymyślała pytania, od razu znajdując na nie jakże celne odpowiedzi. Moja biedna głowa sypała złotymi myślami jak z rękawa. Umysł we mgle skrzył się i dokazywał, chichotał wraz ze mną i całym światem. Tak mnie to umęczyło, że zacząłem szeptać sutry i dharani, by odpocząć od tego błyskotliwego towarzystwa.

Dojechałem do jeziora. Przede mną rozciągała się wysoka wydma. W dole — spokojna tafla wody, a w niej odbicie drzew. Usiadłem w kucki i z wyciągniętymi rękoma zawisłem tuż nad ziemią. Poczułem na dłoniach fale biegnące od jeziora, które przyglądało mi się z niezmąconym spokojem. Pomyślałem, że moje życie jest jak tafla wody — że przeglądam się tylko w nim, że patrzę na nie z wysokiej skarpy, zamiast...

Wyciągnąłem dłonie w stronę jeziora. Umysł zamilkł i zapatrzył się na drzewa po drugiej stronie. Czas płynął zanurzony we mgle, satori na wyciągnięcie ręki. Przestraszyłem się tej wizji i poderwałem w sobie, szybko usprawiedliwiając, że tak, jak teraz, jest dobrze. Pojechałem dalej.

Teraz, kiedy o tym myślę, gdy przypominam sobie owe „błyskotliwe” myśli, czuję się jak umysł na kacu. Tia... błyskotliwe, ale chyba dla kogoś po kwasie. Co za porażka. Dyskursywny umysł — czy to się da wykorzenić? Stoję sam sobie na przeszkodzie. W dodatku jestem szalony. Cóż.

Aha, teraz zaprezentuję jedną z owych złotych myśli: „Po prostu, kochaj mnie”. No tak, ale którego siebie mam kochać? Chyba grozi mi poligamia.

Komentarze