Sanatorium - Dzień Ósmy

  Jestem bardzo zmęczony. Męczą mnie ludzie i nawet przestałem jeździć windą, by nie słyszeć rozmów, nie czuć bliskiej obecności. Koledzy od kieliszka stali się nużący. Poznałem ich wszystkie opowieści, a każde następne słowo jest monotonią. Chwytam się znajomo brzmiących zdań, by odlecieć tam, skąd przyszedłem – z pustki dopasowanej do moich i tylko moich myśli. Nie ma tego zbyt wiele, ot, tyle, by zbudować własny świat. Dziś jeden z fantomów, zupełnie mi obcy, mówi, że „byli tam tacy”. Już go nie słucham. Dopowiadam sobie resztę. Znam tę opowieść dużo lepiej od niego, znam ją w ciekawszej wersji. „Byli tacy, co się rodzili, byli tacy, co umierali, byli także i tacy, którym to było mało”... Ja jestem jednym z tych, którym wciąż mało, ale nie rozerwę sobie piersi, by dotrzeć do źródła bólu. Nawet nie potrafię nazwać dręczących mnie niepokojów. Jestem zatruty własną przeszłością. Stare lęki, jak niezabliźnione rany, otwierają się każdego dnia. Wymyśliłem siebie przed laty. Wymyśliłe...

Aiste



Gdy gołąb pocztowy przyniósł guzik z żołędzia, postanowiłem nie czekać dłużej. Starannie owinąłem pióro sójki w tiule jesiennej mgły, które trzymałem w słoiku na specjalne okazje, i wyszedłem z ciepłego domu wprost w mroźne powietrze grudnia. Zbliżała się najdłuższa noc w roku. Drogę do domu Aiste znałem na pamięć, bo wiele razy podążałem tym traktem w marzeniach. To wtedy wymyśliłem trzy dęby na skraju polany, jezioro z zatopionym kościołem i uroczysko z domem Aiste.

W oknach niewielkiej chatki, która wyrosła wśród krzaków i drzew, błyskał płomień samotnej świecy. Wysoka, srebrna brzoza dostrzegła mnie pierwsza. Zastukała w szybę i zaszumiała wesoło, a jej zawołanie podłapały zaspane wróble i wiatr, który, siedząc na kominie, usiłował oczarować błękitną strużkę dymu. Aiste, słysząc szum brzozy, odłożyła tkane z jesiennych traw zimowe sweterki dla jeży — kilka zmarzniętych kulek drzemało pod górami liści w ogrodzie — i wyjrzała przez okno. Wygładziła sukienkę i rozegnała stado piegów, które zbiegły się na sam czubek nosa.

Zimowa noc nie jest przyjaznym miejscem. W oddali ryczy jeleń, puszczyk gada ludzkim głosem. Czasami słychać też ciszę… tak wielką, jakbyśmy sami gdzieś znikli, jakby nas nie było. 

Tej nocy było inaczej. Światło księżyca wydłużało cienie drzew i nadawało miękkości myślom. W oknie domku dostrzegłem płomień świecy. Na twarzy Aiste było płomieni o wiele więcej, a usta miała takie czerwone. Poczułem w sobie małe szczęście i postanowiłem zapamiętać ten moment — miał w sobie uzdrawiającą moc i ciepło tak ogromne, że można nim było ogrzać nie tylko własne serce, lecz także serca napotkanych ludzi.

– Dobry wieczór, kochanie. – Kiedy odwijałem piórko sójki, mgła snuła się pomiędzy palcami. – To prezent dla ciebie.

Piórko mieniło się beztroską nieba, a ona patrzyła na mnie z miłością. Nigdy nie sądziłem, że spotkam kogoś, kto ma w sobie tak dużo opowieści. Skrupulatnie zapisywałem je na jesiennych liściach i chowałem w sercu. Gdy tylko się wydawało, że usłyszałem już wszystko, Aiste rozpalała wyobraźnię na nowo, zachwycała i czarowała, jak najzdolniejszy magik świata. Najbardziej jednak lubiłem chwilę tuż po spektaklu, gdy zostawaliśmy sami. Była moim ukojeniem. Kiedy składałem zmęczoną głowę na jej kolanach, pilnowała moich snów, które prężyły się jak puszyste koty.

– Otrzymałeś guzik, prawda? – Ogarnęło ją złe przeczucie. Miała dla mnie wszystko, co tylko bym sobie wymarzył, lecz ten guzik był jedyny w swoim rodzaju. Magiczny, wygładzony przez dobre uczucia, chronił przed zwątpieniem. 

Wtuliłem się w przyjaciółkę. Pachniała niczym ogrody wszystkich Semiramid świata, a usta miała miękkie jak ptasie mleczko. Staliśmy naprzeciw siebie, twarzą w twarz, ale nic się nie działo, nic prócz tego, że kosmyki jej włosów łaskotały mnie w nos.

– Mam guzik przy sobie. – Otworzyłem dłoń. – Jest niezwykły i ma moc przenoszenia do innych miejsc. Trzeba wymówić zaklęcie… – Szeptałem jej na ucho, jakbym się bał, że ktoś nas usłyszy. Chciałem ją zabrać na jesienne kartoflisko. Mieszkalibyśmy w szałasie, wśród nisko ścielących się dymów. Jesień przychodziłaby wabiona krzykiem żurawi, a my patrzylibyśmy, jak wypalone słońcem pola nabierają barw krajobrazu. Najlepiej widać to wcześnie rano, na kilka chwil przed przebudzeniem. Pomyślałem też o innym miejscu, o lizakowych sercach i wacie cukrowej, pomyślałem o...

– Aiste, znasz jakieś zaklęcie? Dokąd nas zabierzesz? W jaką podróż wyruszymy?

Zdjąwszy połyskliwy łańcuszek, utkany ze wspomnień i słowiczych treli, nawlekła guzik i założyła mi go na szyję. Jak przystało na czarodziejkę, znała zaklęcia. Wiedziała, co powiedzieć na ostatnie pożegnanie, czym osłodzić beczkę piołunu, jak wezwać nadzieję na bezdrożach rozpaczy.

Magia szumiała wśród traw, pyszniła się płaszczem nieboskłonu, dzwoniła w śmiechu i perliła w szczerej łzie. Przychodziła do większości ludzi. Nie wszystkim jednak była posłuszna. Jedne zaklęcia należało wymówić, inne wykrzyczeć, a jeszcze inne działały wyłącznie wtedy, gdy spotykały się dwa serca. Te były najtrudniejsze. Łatwiej było ujarzmić płomień, czy złapać gwiazdę spadającą z nieba, niż znaleźć dwa serca, które nie potrzebowały słów, by wiedzieć, co w duszy gra. Wiedziały to, bo były dla siebie nawzajem piosenką, która brzmiała raz ciszej, raz głośniej, od dnia ich narodzin i nigdy nie milkła. Rozdzielone — cierpiały — czasem nawet nieświadomie, cichą rozpaczą kogoś, kto nie wie, czego mu brak.

Dusza Aiste była rozśpiewana. Odnalazła swoją piosenkę. Zanuciła, radując się ze znajomych dźwięków. Za oknem zawył wiatr, szarpnął gałęziami, wciskał się w szpary okiennic. Zakręcił dookoła domu i pognał zmącić wody jeziora. Jednak nic się nie zmieniło. Ogień nadal wesoło trzaskał w kominku, a trzy puszyste kociska emanowały spokojem i mruczącą mądrością.

– Wiesz, co to oznacza? – spytała cicho.

Komentarze