Sanatorium - Dzień Ósmy

 


Jestem bardzo zmęczony. Męczą mnie ludzie i nawet przestałem jeździć windą, by nie słyszeć rozmów, nie czuć bliskiej obecności. Koledzy od kieliszka stali się nużący. Poznałem ich wszystkie opowieści, a każde następne słowo jest monotonią. Chwytam się znajomo brzmiących zdań, by odlecieć tam, skąd przyszedłem – z pustki dopasowanej do moich i tylko moich myśli. Nie ma tego zbyt wiele, ot, tyle, by zbudować własny świat.

Dziś jeden z fantomów, zupełnie mi obcy, mówi, że „byli tam tacy”. Już go nie słucham. Dopowiadam sobie resztę. Znam tę opowieść dużo lepiej od niego, znam ją w ciekawszej wersji. „Byli tacy, co się rodzili, byli tacy, co umierali, byli także i tacy, którym to było mało”... Ja jestem jednym z tych, którym wciąż mało, ale nie rozerwę sobie piersi, by dotrzeć do źródła bólu. Nawet nie potrafię nazwać dręczących mnie niepokojów.

Jestem zatruty własną przeszłością. Stare lęki, jak niezabliźnione rany, otwierają się każdego dnia. Wymyśliłem siebie przed laty. Wymyśliłem nieprzystosowanego. Ale czy są ludzie przystosowani do małości, do podłości, do nicości? A jednak są – i jest ich zbyt wiele. A może oni wszyscy, jak ja, tylko potrafią udawać lepiej? Za trzy dni wyjeżdżam. Chciałbym już wrócić do siebie. Tutaj zbyt wielu obcych. Zbyt wiele obcych dni i nocy.

Komentarze