Sanatorium - Dzień Ósmy

  Jestem bardzo zmęczony. Męczą mnie ludzie i nawet przestałem jeździć windą, by nie słyszeć rozmów, nie czuć bliskiej obecności. Koledzy od kieliszka stali się nużący. Poznałem ich wszystkie opowieści, a każde następne słowo jest monotonią. Chwytam się znajomo brzmiących zdań, by odlecieć tam, skąd przyszedłem – z pustki dopasowanej do moich i tylko moich myśli. Nie ma tego zbyt wiele, ot, tyle, by zbudować własny świat. Dziś jeden z fantomów, zupełnie mi obcy, mówi, że „byli tam tacy”. Już go nie słucham. Dopowiadam sobie resztę. Znam tę opowieść dużo lepiej od niego, znam ją w ciekawszej wersji. „Byli tacy, co się rodzili, byli tacy, co umierali, byli także i tacy, którym to było mało”... Ja jestem jednym z tych, którym wciąż mało, ale nie rozerwę sobie piersi, by dotrzeć do źródła bólu. Nawet nie potrafię nazwać dręczących mnie niepokojów. Jestem zatruty własną przeszłością. Stare lęki, jak niezabliźnione rany, otwierają się każdego dnia. Wymyśliłem siebie przed laty. Wymyśliłe...

Sanatorium - Dzień Pierwszy

 


Rano Mistrz odwozi mnie na PKS i upiera się, by czekać, aż odjadę. Przez szybę widzę, jak stoi sama na przystanku, jedyna żegnająca podróżnych osoba. Jak zawsze, pełna radości życia i entuzjazmu, którego nawet nie potrafię nazwać — kontrapunkt dla zblazowanych pasażerów.

Bydgoszcz wita drogowym korkiem i mam pół godziny spóźnienia. Z szybkiej przesiadki do Inowrocławia nici. Korzystam na dworcu w Bydgoszczy z prawie godzinnego okienka, by rozejrzeć się po starych śmieciach. Rajd zaczynam od toalety, gdzie cena 2,50 rozrywa me leśne serce. Ja, człowiek wolny i sikający, gdzie stanę, zostaję złupiony przez miejskich cwaniaków z szaletu.

Na dworcu pełno budek, budeczek, kałuż i huku przejeżdżających samochodów. Uwagę przykuwa otwarty kebab, pomimo wczesnoporannej pory. Kebab to rzadka atrakcja dla kogoś, kto nosa z boru nie wychyla częściej niż od wielkiego dzwonu. Wchodzę... A miałem przecież prowadzić się zdrowo! Jadę do wód, by dietetycznie się odżywiać, pić mineralną wodę i nabierać hartu ducha. Ale co tam, mam depresję, więc mi wolno. Wszystko, co sprawia mi radość, jest mi zalecone.

W barze paćkam się sosem z kebaba — on sam ma chyba pięćset kalorii. Z butelek Coca-Coli spogląda na mnie Robert Lewandowski, a w tle gra murzyńska muzyka. Wychodzę spełniony i splugawiony. Na peronie podchodzi do mnie gołąb i żebrze o chleb.

*

To jest mój pierwszy raz w sanatorium, więc wszystko wydaje się nowe i świeże. Zaliczam wizytę w kriokomorze. Wraz ze mną wchodzi stary wyga — mors, przechwalający się ilością minut i stopni w komorze. Towarzyszą mu trzej byczkowie z nadwagą. Biegamy w kółko i tracę orientację, muzyka gra „Będzie, będzie zabawa, będzie się działo”... Reszty nie pamiętam. Wychodzę, nawet nie przemarznięty, ale pełen energii.

Całkiem szczęśliwy odnajduję pobliski Kaufland i kupuję sześć piw oraz herbatę rooibos. Herbatę, bo lubię, a piwa z przyzwyczajenia. Idę do parku zdrojowego, gdzie siedzę pod tężniami z postanowieniem leczenia dróg oddechowych. Po którymś wdechu czuję sól w ustach i to, że oddech jakby lżejszy. Trochę się modlę, trochę patrzę na ludzi, a później odnajduję palmiarnię i pijalnię wód. Oczywiście w poniedziałek zamknięte, bo po co miałoby być otwarte? No ale jestem Polakiem i to nie robi na mnie wrażenia. Przyjdę tu jutro.

Tymczasem zaszywam się, ukrywam na parkowej ławeczce i odbezpieczam pierwsze piwko, zapalam skręta... Znów jestem w domu. Czuję, że mógłbym tu siedzieć, aż zmienię się w drzewo, obrosnę mchem jak Jańcio Wodnik. Już nawet modlitwa nie jest potrzebna — ja sam nią jestem.
I znowu podchodzi do mnie ptak, tym razem o niebieskiej grzywce, w czerwonym krawacie. Muszę mu jutro wynieść ze stołówki chleba.

Komentarze