Rano Mistrz odwozi mnie na PKS i upiera się, by czekać, aż odjadę. Przez szybę widzę, jak stoi sama na przystanku, jedyna żegnająca podróżnych osoba. Jak zawsze, pełna radości życia i entuzjazmu, którego nawet nie potrafię nazwać — kontrapunkt dla zblazowanych pasażerów.
Bydgoszcz wita drogowym korkiem i mam pół godziny spóźnienia. Z szybkiej przesiadki do Inowrocławia nici. Korzystam na dworcu w Bydgoszczy z prawie godzinnego okienka, by rozejrzeć się po starych śmieciach. Rajd zaczynam od toalety, gdzie cena 2,50 rozrywa me leśne serce. Ja, człowiek wolny i sikający, gdzie stanę, zostaję złupiony przez miejskich cwaniaków z szaletu.
Na dworcu pełno budek, budeczek, kałuż i huku przejeżdżających samochodów. Uwagę przykuwa otwarty kebab, pomimo wczesnoporannej pory. Kebab to rzadka atrakcja dla kogoś, kto nosa z boru nie wychyla częściej niż od wielkiego dzwonu. Wchodzę... A miałem przecież prowadzić się zdrowo! Jadę do wód, by dietetycznie się odżywiać, pić mineralną wodę i nabierać hartu ducha. Ale co tam, mam depresję, więc mi wolno. Wszystko, co sprawia mi radość, jest mi zalecone.
W barze paćkam się sosem z kebaba — on sam ma chyba pięćset kalorii. Z butelek Coca-Coli spogląda na mnie Robert Lewandowski, a w tle gra murzyńska muzyka. Wychodzę spełniony i splugawiony. Na peronie podchodzi do mnie gołąb i żebrze o chleb.
*
To jest mój pierwszy raz w sanatorium, więc wszystko wydaje się nowe i świeże. Zaliczam wizytę w kriokomorze. Wraz ze mną wchodzi stary wyga — mors, przechwalający się ilością minut i stopni w komorze. Towarzyszą mu trzej byczkowie z nadwagą. Biegamy w kółko i tracę orientację, muzyka gra „Będzie, będzie zabawa, będzie się działo”... Reszty nie pamiętam. Wychodzę, nawet nie przemarznięty, ale pełen energii.
Całkiem szczęśliwy odnajduję pobliski Kaufland i kupuję sześć piw oraz herbatę rooibos. Herbatę, bo lubię, a piwa z przyzwyczajenia. Idę do parku zdrojowego, gdzie siedzę pod tężniami z postanowieniem leczenia dróg oddechowych. Po którymś wdechu czuję sól w ustach i to, że oddech jakby lżejszy. Trochę się modlę, trochę patrzę na ludzi, a później odnajduję palmiarnię i pijalnię wód. Oczywiście w poniedziałek zamknięte, bo po co miałoby być otwarte? No ale jestem Polakiem i to nie robi na mnie wrażenia. Przyjdę tu jutro.
Tymczasem zaszywam się, ukrywam na parkowej ławeczce i odbezpieczam pierwsze piwko, zapalam skręta... Znów jestem w domu. Czuję, że mógłbym tu siedzieć, aż zmienię się w drzewo, obrosnę mchem jak Jańcio Wodnik. Już nawet modlitwa nie jest potrzebna — ja sam nią jestem.
I znowu podchodzi do mnie ptak, tym razem o niebieskiej grzywce, w czerwonym krawacie. Muszę mu jutro wynieść ze stołówki chleba.
Komentarze
Prześlij komentarz