Inowrocław przed sezonem ma seledynowy kolor czapki noszonej przez pana sprzedającego obrazy na deptaku prowadzącym do tężni. Głowy koni i głowy dziewcząt na jego płótnach wyglądają tak samo, do tego fragmenty przyrody ożywionej — szkoda, że nie za pomocą pędzla. Wygięte drzewo, krzaki, a za krzakami pewnie sarenka. W każdym razie ja nie kupuję tego chłamu — pieniądze wolę wydać na wódkę. Podobnie myślących jest tu chyba więcej, bo ile razy przechodzę obok seledynowej czapki, ta błądzi i okrąża swoje stoisko znudzona.
A co do wódki... Jadąc do sanatorium, obiecywałem sobie, że nie będę się kumplował, nie będę rozmawiał, nie będę uczestniczył w towarzyskim życiu. Zamknę się w swojej jaskini i będę sam dla siebie, jak wielka wyspa na solankowym oceanie. Oczywiście cały, misternie ułożony plan runął już pierwszego dnia. Pokój jest typu studio, czyli dwa pokoje ze wspólną łazienką. Mój sąsiad ma na imię Janusz i sympatyczne, wypłowiałe oczy. Każdego wieczora dowiaduję się o nim nowych rzeczy. A jednak jestem socjalny, jestem bydlę stadne i lubię to. Lubię zaczepiać, prowokować do zwierzeń i pijackich śpiewów. Oczywiście nie śpiewamy, a szkoda, bo przydałoby się ożywić nocną ciszę przerywaną szczekaniem inowrocławskich psów.
Widok z siódmego piętra sanatoryjnego hotelu "Energetyk" nocą... Zdrojowy park prowadzący na tężnie, alejki przystrojone kolorowymi światełkami, widok skradziony z kabiny tirowca. Sama tężnia to podobno jeszcze większy festiwal i orgia lamp, lampionów, lampek, halunów i halogenów. Ale na ten widok jeszcze nie jestem gotowy. Patrzę z balkonu wprost w cyklopowe oczy wiatraków i słucham przejeżdżających pociągów. Nie wiem, czy jestem chory, czy nie. Po wizytach w kriokomorze i wódce z Januszem śpię przy otwartym oknie, coś mi się porobiło...
Karmią tu nędznie, ale odkąd poznałem szlak do sklepu Mila, nie narzekam. Wieczorem kupuję szproty, Janusz — kiełbasę zwyczajną, bo on taki zwyczajny, a ja bardziej morskim typem jestem. Janusz z uśmiechem przez trzy dni jadł sanatoryjne, cienkie porcje, bo dieta i on chudnie. A przynajmniej chce. No, ale po dzisiejszej kolacji się złamał. Można powiedzieć, że trzeciego dnia zmartwychwstał. Dwa plasterki pasztetu to obelga dla takich mężczyzn jak my, do tego liść sałaty. Dla takich dziarskich chłopów? Dla kuracjuszy z przypadku?
Na spacerze próbuję ćwiczyć w napowietrznej, fikuśnej siłowni, coś jak plac zabaw dla większych dzieci. Szybko tracę oddech i zalewam się potem. Dokoła mnie biegacze i nordic walkingowcy. Ja w zimowej kurtce z brodą prawie po pas. Dzikie zwierzę wypuszczone z lasu. Niech podziwiają.
Komentarze
Prześlij komentarz