Kiedy skończyło się lato, wróciłem na farmę Haworth, by spędzić tu jesień oraz początek zimy. Lubiłem powroty do tego niezbyt gościnnego miejsca, gdzie ludzie byli ponurzy i małomówni, a surowość natury zachęcała do kontemplacji własnego wnętrza. Potrzebowałem ciszy i spokoju, by odnaleźć w sobie kolejną opowieść. Od kilku lat nie napisałem niczego wartego uwagi, a trzy miesiące odosobnienia jawiły mi się jako początek historii, która jest już gotowa i tylko czeka, żeby ją odkryć.
Wszystko zaczęło się, gdy w dniu trzydziestych urodzin znalazłem ogłoszenie, mówiące o pokoju do wynajęcia na farmie pośród Wichrowych Wzgórz. Czy można wyobrazić sobie lepszy prezent dla romantyka zakochanego w przeszłości? Moja melancholijna natura podskoczyła ze szczęścia. Poczułem się jak dziecko, które trzyma znalezioną pod choinką książkę. Oczami wyobraźni widziałem opasły tom, bogato ozdobiony ilustracjami życia, o jakim marzyłem. Ilustracje w księdze oświetlał wiszący nad wrzosowiskiem księżyc; były też ciemne wnętrza obór i sypiący iskrami kominkowy pył.
Do Haworth dotarłem o zmroku. Połowa księżyca była niczym obietnica, zapowiedź nadchodzącej pełni. Stojąc pod drzwiami domu z piaskowca, wzruszenie ściskało mi krtań. Kołatka w kształcie lwiej głowy pokryta była patyną minionych lat, a dotykając jej dłonią, czułem się, jakbym witał się z przyjacielem. Nie miałem ze sobą zbyt wiele — ot tyle, bym zdołał udźwignąć w podróży. Niczym wędrowiec witałem się z miejscem, które na trzy miesiące miało stać się dla mnie domem. Zastukałem kołatką trzy razy, bo tego wymaga magia, a ja od zawsze byłem przesądny. Moje serce odpowiedziało echem — trzema uderzeniami i pauzą, jakże konieczną, żeby nie zemdleć.
— Kto tam? Kogo licho niesie?
Nie spodziewałem się usłyszeć tak młodego głosu. Za drzwiami stała zapewne córka gospodarza, który odpoczywał po ciężkim dniu albo zwyczajnie leżał pijany. Właściwie przyjazd do tego miejsca był nieco szaleńczy, ale czułem, że przyszedł w moim życiu ten moment, gdy trzeba zaszaleć, bo kiedy, jeśli nie teraz? Dość miałem pracy kancelisty i dni tak bardzo do siebie podobnych, jakby czas stanął w miejscu. Jedynie wciąż nowe zmarszczki na twarzy przeczyły iluzji, w której tkwiłem. A przecież nie tak powinno wyglądać życie. Jak mogłem pisać w podobnym stanie ducha? Co stworzyć oprócz własnego nekrologu?
— Nazywam się George Earnshaw. Przybywam z ogłoszenia w sprawie pokoju do wynajęcia. Prowadziłem z pani ojcem korespondencję w tej sprawie i jestem, tak jak listownie się umawialiśmy. Czy nie za późno przybyłem? Postanowiłem ze stacji przyjść pieszo, zamiast wynająć fiakier. Noc tak pięknie rysuje cienie. Można by pomyśleć, że człowiek znalazł się w innym świecie i jest jedyną żyjącą w nim istotą.
Nie kłamałem. Lubiłem taką samotność, która powodowała uczucie dziwności wszystkiego, co w dziennym świetle powszednieje. Czasem śni się taką samotność i powrót do domu w świetle księżyca, który jest tak blisko, że wystarczy wyciągnąć rękę, aby go dotknąć i się obudzić. Dobrze, że można dostrzec odłamki snów rozpięte nad wzgórzami. Najwspanialsze w nich jest to, że widać je bardzo wyraźnie. Widoku nie przesłania rutyna codzienności. Na Wichrowych Wzgórzach miałem zamiar śnić z fantazją, by móc to później opisać, lecz coś mi mówiło, że nie wszystko ułoży się po mojej myśli.
— Proszę otworzyć, panienko, albo zawołać kogoś dorosłego.
Kiedy drzwi otworzyły swoje podwoje, ujrzałem kobietę w kwiecie wieku, ani chybi wiedźmę, która potrafi mówić młodzieńczym głosem. Tylko dlaczego chciała mnie zwieść? Może to jakiś miejscowy zwyczaj, a może była niespełna rozumu? No pięknie, będę musiał przyzwyczaić się do życia z wariatką, bo odejść nie miałem zamiaru. Milcząc zaprowadziła mnie do izby na piętrze, która od tej pory miała być moją. Nie przeszkadzał mi skromny wystrój. Łóżko z żelazną ramą i mosiężnymi gałkami, stół, dwa krzesła, szafa przypominająca małżeńską trumnę i obraz nad łóżkiem zawieszony. Na obrazie widoczne były ruiny na jednym z wrzosowych wzgórz. Przed nimi stała dwójka zakochanych. Przytuleni do siebie mocno, jakby ramionami próbowali zagarnąć i ocalić resztki tego, co mają — siebie nawzajem.
Przed snem wyglądam przez okno, rozkoszując się aurą. Wzgórzem mknie długi cień — ktoś zbiega ze szczytu i ginie w ciemnościach. Księżyc zaszedł za chmurę i srebrny prospekt zniknął tak nagle, jak się pojawił. Dom i wzgórza otacza tajemnica, a ja od tego miejsca nie pragnąłem niczego więcej. Czuję, jak budzi się we mnie ten drugi, dotąd uśpiony człowiek, który pozwoli napisać coś więcej niż tylko czcze formułki udające prawdę. Jednak teraz już spać, bo śniadanie o świcie. To jeden z uroków życia na wsi. Wieśniacy są jak gospodarskie zwierzęta, które nie dadzą długo pospać.
Komentarze
Prześlij komentarz